Publiczna Szkoła Podstawowa
im. ks. Jana Czuby w Słotowej

Życiorys

  Ks. Jan Czuba urodził się 5 czerwca 1959 roku. 21 czerwca został ochrzczony w kościele parafialnym w Pilźnie. Był synem Stanisława i Marii Paprockiej, miał trójkę starszego rodzeństwa. Rodzina Czubów była zwyczajną, typowo rolniczą rodziną, w której ks. Jan uczył się wiary i modlitwy.

  Jego rozwój duchowy i intelektualny dokonywał się w Słotowej i Pilźnie. W 1966 roku rozpoczął naukę w szkole podstawowej w rodzinnej Słotowej. Przy budowie szkoły, do której uczęszczał ksiądz Jan pracował Jego ojciec jako członek komitetu budowy szkoły. Był uczniem bardzo dobrym, o czym świadczy arkusz ocen znajdujący się w archiwum naszej szkoły, jak również wspomnienia kolegi ze szkoły.

  Wraz z rozwojem intelektualnym, następował rozwój życia religijnego. Od najmłodszych lat rodzice zabierali go na mszę świętą do kościoła w Pilźnie.  W maju 1968r. przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej. 19 maja 1973 roku otrzymał w Pilźnie sakrament bierzmowania, wybierając sobie na patrona św. Wojciecha Biskupa i Męczennika. Od trzeciej klasy aż do matury był ministrantem, a potem lektorem w rodzinnej parafii.

  Dalszą naukę kontynuował w  Liceum Ogólnokształcącym w Pilźnie. Egzamin maturalny zdał w 1978 roku. Jesienią tego samego roku rozpoczął jako jeden z pięćdziesięciu przygotowania do kapłaństwa w Seminarium Duchownym w Tarnowie. Wśród kleryków dał się poznać jako człowiek wesoły, a jednocześnie głęboki duchowo, zdolny i pracowity, otwarty na każdego, koleżeński.

  Myśli o misjach sięgały lat dzieciństwa, w seminarium miał kontakt z misjonarzami, którym starał się pomagać na miarę swoich możliwości. Został prezesem kleryckiego koła misyjnego. Wysyłał wielkie ilości paczek i skrzyń do misjonarzy, którzy wówczas bardzo potrzebowali takiej pomocy. Wkładał w nie różne rzeczy potrzebne do sprawowania liturgii, lekarstwa, przybory szkolne i wiele innych niezbędnych na co dzień misjonarzowi. Ta praca była jego wielką pasją. W tym czasie  zrozumiał, że swoje kapłaństwo może realizować w pełni tylko jako misjonarz. Praca na misji była również jego marzeniem. Jako alumn praktykę duszpasterską odbywał w parafii Łososina Wielka.

  27 maja 1984 roku przyjął wraz z 42 alumnami święcenia kapłańskie w tarnowskiej bazylice katedralnej. Pierwszą Mszę Świętą prymicyjną odprawił w Słotowej w kaplicy.

  Przez pierwsze 4 lata kapłaństwa od 26 czerwca 1984 do 27 lipca 1988 sprawował wikariat w Bobowej. Dla ks. Jana była to jedyna placówka w rodzinnej diecezji. Jak wspominał jego ówczesny proboszcz ks. Stanisław Chrzan: "Okazał się kapłanem wielkiego serca, całkowicie oddanym sprawie Bożej i ludziom. (...) Wierni, czując jego dobroć i życzliwość, garnęli się do niego. Szczególnie szybko zaczęła otaczać go młodzież. Ksiądz Jan poświęcał jej dużo czasu". Szybko zorganizował w parafii grupę teatralną. Okazał się bardzo wrażliwym na ludzkie potrzeby. Szczególną troską otaczał ludzi w podeszłym wieku i chorych. Często odwiedzał ich i odprawiał im w domach msze święte. Bardzo lubił odwiedzać chorych z okazji pierwszych piątków.

  Po rocznym przygotowaniu do pracy na misji na terenie Afryki, w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie otrzymał krzyż misyjny. W uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego ks. abp Jerzy Ablewicz posłał go do pracy misyjnej. Posłanie odbyło się w kościele Narodzenia NMP w Gorlicach. Posiadał wielką pasję do misji, cieszył się, że pojedzie mówić o Chrystusie tym, którzy jeszcze Go nie znają.

  Jego praca na misji rozpoczęła się w Mindouli, gdzie w latach 1989 -1992 pracował w parafii św. Barbary. Przez kolejne 6 lat pełnił posługę kapłańską w parafii św. Tomasza w Loulombo, gdzie w 1992 roku został mianowany proboszczem. Ks. Jan Czuba pisał wiele listów, ukazywały one jego misyjny zapał, poza tym były czymś więcej niż zwykłym obrazem z życia naznaczonego misyjnym trudem.

  W Loulombo w pełni realizował swoje kapłaństwo. Od początku posługi misyjnej towarzyszyła księdzu Janowi troska o każdego spotkanego człowieka Afryki. Zewnętrznym owocem tej troski były wybudowane domy, szpitalik i apteki. Uczył radzenia sobie w życiu, higieny, prac gospodarczych, pszczelarstwa i hodowli owiec. Był czuły na niemoc człowieka Afryki wobec choroby i innych zagrożeń. Ubolewał też nad słabością wiary tych, którzy zostali powierzeni jego duszpasterskiej opiece. Ubolewał, ale nie przestawał kochać. Swą kapłańską posługę wypełniał nie tylko głosząc Słowo Boże, ale także udzielając sakramentów świętych i ucząc religii.

  By boża miłość mogła przez jego posługę dokonywać cudów przemiany ludzkich serc, trzeba było piechotą przebyć 20-30 km w skwarze afrykańskiego słońca. Trzeba było samozaparcia i systematycznego dźwigania krzyża, by w tej ciężkiej służbie się nie załamać i być ciągle gotowym. Podczas wojny domowej organizował pomoc medyczną dla umierających na cholerę i dla tych, którzy potrzebowali leków. Dlatego też odłożył urlop i pozostał wraz z tymi, którym był potrzebny na co dzień i we wszystkim.

  Afryka, jak sam mówił była jego domem Czuję się tam dobrze, jestem u siebie, tam jest mój dom, a Ci z którymi pracuję i obcuję są moją rodziną”.

  W jednym z listów napisał „Tęsknię już za wakacjami, ale zdecydowałem się, że najpierw należy zamknąć rok katechetyczny, sakramenty, a potem do Ojczyzny" – co pokazywało, że swoją misyjną pracę i parafian stawiał na pierwszym miejscu.

Podczas pobytów w rodzinnej parafii spotykał się z kolegami i opowiadał z pasją o swojej pracy misyjnej. Mówiąc o misji mówił „u mnie” „moja parafia” „moja misja” „moi parafianie”.

  Marzyła mu się Afryka w Loulombo, jako „kraina mlekiem i miodem płynąca”. Dzięki zamiłowaniu do pszczelarstwa miód był, bo przywiózł polskie matki pszczoły. Mówił, że przydały by się kozy z Polski, bo tamtejsze mleka nie dawały. Pragnął, by ludzie tam żyjący mieli to, co potrzebne jest człowiekowi do godnego życia. Towarzyszyła mu świadomość, że realizuje Boży plan, choć nie wiedział jaką cenę przyjdzie mu zapłacić.

  Podczas ostatniego urlopu, gdy przekonywano go, aby przeczekał wojnę i dopiero po jej ustaniu wrócił do Kongo, bez wahania odpowiedział „Jeśli zginę, pójdę prosto do nieba”. Jednak wybór był trudny: ocalić własne życie czy je stracić? Z jednej strony przekonywania kolegów w Polsce, aby przeczekał wojnę a z drugiej obawy parafian z Loulombo, że ich misjonarz już do nich nie wróci. Jednak jego powrót do Kongo był świadomym wyborem.

  „Nie wiem dlaczego, ale bali się, że nie wrócę. Nie rozumiem dlaczego zrodził się u nich ten lęk. Kiedy mnie zobaczyli i usłyszeli, to radość nie miała końca, mnie to dodało skrzydeł, żeby z nimi tu być”.

  Po powrocie z urlopu sytuacja w Kongo stawała się coraz bardziej niebezpieczna, mimo to odwiedzał wspólnoty, które po serdecznym pożegnaniu odprowadzały go do kolejnych wiosek. Również sporo ludzi przychodziło na miejsce by się z nim spotkać.  Ks. Jan pisał w liście do Polski „Chcę normalnego życia w spokoju” – gdyż miał już kolejne plany związane z posługą. Pragnął rozpocząć budowę kościoła w innej wiosce, a niebezpieczna sytuacja mu to utrudniała. „W Kongo znów prawie wojna, ludzie uciekają, misje rozgrabione” . Obawy o swoje życie narastały, jednak ks. Jan mówił  „Zostaję na miejscu do końca”. Na miejscu to znaczy „ta misja w Loulombo jest moja, jest moją misją z wyboru, (…) jestem u siebie, tam jest mój dom”. Do końca to znaczy „nie odejdę stąd, dopóki będą ludzie, którym ze względu na Chrystusa poświęciłem swe życie, których ukochałem”„Jestem księdzem i swoje życie oddałem Bogu. Jeśli Bóg chce, abym złożył świadectwo przez moją śmierć – nawet gdybym zanurzył się  w głęboką wodę i tam ukrył – poniosę śmierć. Przecież nie jestem Panem życia”.

  25 października 1998r. rada parafialna zdecydowała o oddaleniu się od parafii, gdyż nasilało się niebezpieczeństwo. „Jeśli opuszczę Loulombo, chrześcijanie też uciekną. Lepiej zostać i umrzeć wśród moich parafian” – odpowiadał ksiądz Jan, gdy namawiano go do opuszczenia wioski.

  27 października 1998 roku doszło do napadu, bandyci kazali oddać broń, która według nich była przechowywana na plebani. Doszło do wymiany zdań. „Nie przybyłem do Konga, aby zachęcać do wojny, ale do pokoju” Bandyta oddał dwa strzały w kierunku księdza Jana, które okazały się być śmiertelne.

  Miał 39 lat gdy zginął, z czego 14 lat kapłaństwa, w których jest wiele podobieństwa do 14 stacji Drogi Krzyżowej, oraz 9 lat na misjach jak wielka nowenna.

  Został pochowany pomiędzy kościołem a grotą. Na miejsce spoczynku przynieśli jego ciało parafianie, trumna była z jasnych desek przygotowanych do budowy kościoła, tak jak prosił. Prosił też, by nie odsyłano jego ciała do Polski, gdyż chciał pozostać na zawsze w ojczyźnie swojego wyboru, wśród tych, którzy byli tak bliscy jego sercu.

  Ta śmierć wpisuje się w Boży plan, którego nigdy nie zdołamy zrozumieć, ale należy wierzyć, że nie może ona pozostać bezowocna. Jej owoce nie będą nigdy przez nas do końca poznane.

  Pragniemy zatem zachować i chronić pamięć o śmierci Jana Czuby. Męczeńska śmierć ks. Jana była dopełnieniem ofiarnej 25 letniej posługi misyjnej kapłanów diecezji tarnowskiej w Kongo. Ks. Jan Czuba jest kapłanem, który przeszedł najwyższą próbę wiary i złożył dar z życia, aż do przyjęcia śmierci. Nie tylko dał wiele, on dał i oddał wszystko, bo w ofierze złożył własne życie.